KryptoZoo
Bliskie spotkanie z Chúpacabrą
Dodano: 2005-03-09 14:37:09

Jestem stałym czytelnikiem artykułów na temat Chupacabr i pomyślałem, że opowiem swoją historię. Mieszkam na północnym krańcu Perth w Zachodniej Australii. Życie tu jest bardzo fajne. Mamy możliwość podróżowania na olbrzymie odległości, a kiedy się już opuści tereny metropolii, rzadko można napotkać tereny zasiedlone i są one od siebie bardzo odległe. Perth jest geograficznie najbardziej odizolowanym miastem na świecie. Większość otaczających je obszarów to busz, którego terenów nikt nigdy nie odwiedził. Jeśli przyjrzycie się mapie Zachodniej Australii, zrozumiecie, co mam na myśli. Od chwili uzyskania prawa jazdy, jeżdżę na przejażdżki samochodowe do małych miasteczek. Lubię jeździć samotnie na duże odległości. Od czasu do czasu zabieram ze sobą przyjaciela. Jestem sercem związany z naturą, że się tak wyrażę. Najczęstszym celem moich wypadów w teren jest małe miasteczko położone na północ od Perth w odległości godziny i dwudziestu minut jazdy samochodem. Nosi ono nazwę Lancelin. Jeździmy tam i cały dzień uprawiamy surfing, potem wstępujemy do miejscowego baru na posiłek i wracamy do domu. Droga jest długa i dobra. Po obu jej stronach ciągnie się busz. Nazywa się ona Wielką Północną Autostradą i panuje na niej bardzo mały ruch. Po tych szczegółach stanowiących tło mojej historii mogę przejść do opisu wyda- rzeń, do których doszło wieczorem 12 grudnia 1997 roku.

Noc była stosunkowo chłodna. Był początek lata, lecz powietrze było jeszcze dosyć chłodne, a Księżyc był bliski pełni. Tamtego wieczoru ruszyłem swoim zwyczajem na wycieczkę do Lancelin razem z moim przyjaciel, który prosił, abym go zabrał ze sobą, twierdząc, że się nudzi. Byłem akurat po sprzeczce z mamą. Chciałem uciec od wszystkiego i znaleźć się sam z drogą przede mną i ciemnym, rozgwieżdżonym niebem nade mną. No i Jimmym Barnesem na stereo. Wyjechaliśmy o 20.15 i skierowaliśmy się w stronę północnej części Wanneroo, która biegnie skrajem Parku Narodowego Yanchep. Było bardzo ciemno i miałem włączone długie światła. Obaj paliliśmy papierosy i słuchaliśmy radia, kiedy nagle tuż przed samochodem na drogę wyskoczył kangur. Tego rodzaju wypadki są tu na porządku dziennym, w związku z czym nie byłem tym zaskoczony. Kangur jak zwykle stanął nieruchomo i wpatrywał się w światła samochodu. Wdepnąłem hamulec i zatrzymałem się pięć centymetrów przed nim. Kangur parsknął i pokicał na drugą stronę drogi. Gnój. Napędził nam strachu. Rozejrzałem się, sprawdziłem, czy nic nie nadjeżdża z tyłu, i powoli ruszyłem dalej. Gdy wjeżdżałem ze żwirowatego pobocza na drogę, usłyszałem pisk, jaki wydają dziki. Zwierzęta te należą do rzadkości na północ od Perth. Wiem, że są ich setki na południu, ale tu? Wątpię. Mój przyjaciel również usłyszał ten pisk i spojrzał na mnie zdziwiony. Zapytałem go, czy miałby ochotę rozejrzeć się. Odrzekł, że jeśli wysiądę z samochodu, zaatakuje pełną mocą 150 decybeli Jimmy'ego Barnesa wszystko, co się ukaże. Powiedziałem mu, żeby się nie wygłupiał i że chcę tylko sprawdzić, co wydało ten pisk. Prawdopodobnie i tak nic nie uda mi się zobaczyć, bo w pobliżu nie było żadnych świateł, z wyjątkiem świateł mojego samochodu. W schowku przy kierownicy miałem małą latarkę i wojskowy nóż. Kiedy je wziąłem, mój przyjaciel powiedział, że wyglądam, jakbym był bardzo głodny i szedł na coś zapolować. Bardzo śmieszne. Otworzyłem drzwi i przez chwilę nasłuchiwałem. Dobiegły mnie jedynie głosy świerszczy i jakby odgłos krótkiego oddechu, podobny do tego, jaki wydaje zmęczony kangur. Podszedłem do zarośli na odległość około 2 metrów od lewej strony samo- chodu i zobaczyłem coś niesamowitego, czego nigdy dotąd nie widziałem. Byłem zaszokowany i jednocześnie oszołomiony. Zdawało mi się, że mam przywidzenie. Przykucnąłem i zamarłem w bezruchu z nożem w jednej ręce i latarką w drugiej. Około 5 metrów ode mnie widać było w zaroślach obok kauczukowego drzewa dwoje wielkich czerwonych przeszywających spojrzeniem oczu. Miały średnicę połowy piłki tenisowej i niemal świeciły. Jedna ich część była jaśniejsza od pozostałej, prawdopodobnie za sprawą odbicia światła Księżyca od ich szklistej powierzchni. Następne, co pamiętam, to ponowny pisk i przemieszczenie się tego czegoś 3 metry w bok i 2 metry do przodu. Znalazło się na drodze w miejscu oświetlonym przez reflektory mojego samochodu. Wiedziałem, że mój przyjaciel widział to również, ponieważ wołał mnie, nalegając, abym wrócił do samochodu i żebyśmy się stamtąd wynieśli. Cofnąłem się i wsiadłem do samochodu. Zamknęliśmy okna i drzwi. Ściszyłem radio i zaczęliśmy się zastanawiać, co to takiego. Było wciąż widoczne. Siedziało na drodze i poruszało głową w górę i w dół, jakby coś jadło. Przez minutę trwała absolutna cisza, po czym to coś ruszyło w kierunku pobocza. Czuliśmy się, jakbyśmy byli w ZOO i oglądali przez grube przezroczyste płyty śmiertelnie niebezpieczną bestię, wiedząc, że można bez obaw przylepić do nich nos. Wiedziałem, że to coś nie może nas widzieć, ponieważ oślepiały je nasze światła. Kiedy wyłoniło się z zarośli, było zupełnie zdezorientowane. To coś w niczym nie przypominało czegokolwiek, co dotąd widzieliśmy, nawet w telewizji. Było włochate jak szympans i miało długie, splątane włosy, a także duży łeb i zęby. Wiem, że w Australii nie ma zwierzęcia z tak wielkimi zębami, a cóż dopiero w rejonie Perth! Jego wielkie zęby mięsoźercy wystawały ponad dolną wargę, zaś oczy płonęły niczym węgle. Nawet z wnętrza samochodu było czuć obrzydliwy smród, j akby siarki. Śmierdziało j ak mieszanina krwi i potu z domieszką siarki - kompletna zgnilizna. To coś na wpół szło, na wpół stało, podskakując w czasie przemieszczania się, jak gdyby węsząc. Ani na moment nie spuściło wzroku z samochodu. W pysku trzymało część kangura, pewnie towarzysza tego, którego omal nie przejechaliśmy. To coś miało duże szpiczaste uszy i brak ogona. Stojąc na czterech łapach mierzyło około 3 stóp (0,9 m) wzrostu, a w wyprostowanej pozycji blisko 5 stóp (1,5 m). Zauważyłem też, że miało spłaszczony nos jak u pekińczyka. Wydawało okropne dźwięki, piszcząc i prychając, jak gdyby miało za chwilę zdechnąć lub coś w tym rodzaju. Mój przyjaciel szeptem doradzał mi, abym wprowadził silnik na wysokie obroty, puścił sprzęgło i spróbował to coś uderzyć. Ponieważ to coś jadło sobie spokojnie obiad na drodze nic z nas sobie nie robiąc, uznałem, że to dobry pomysł. Powoli wcisnąłem sprzęgło i wrzuciłem pierwszy bieg. Dodając gazu policzyłem do trzech i zwolniłem sprzęgło. Koła zabuksowały. To coś na moment zamarło w bezruchu i spojrzało na nas. Potem spojrzało w stronę krzaków i w ułamku sekundy śmignęło w górę razem ze swoim posiłkiem, jakby miało sprężyny zamiast nóg. Chybiłem. Kiedy odjechaliśmy, spojrzałem we wsteczne lusterko i zobaczyłem to na drzewie kauczukowym, dokładnie nad miejscem, w którym zauważyłem je po raz pierwszy, zanim weszło na drogę. Nadal trzymało w pysku swoją zdobycz. Nie muszę chyba dodawać, że już się nie zatrzymywaliśmy. Miałem dosyć. Nigdy z nikim nie rozmawiałem o tym zdarzeniu. Liczyłem, że ktoś tam, na szerokim świecie, rzuci kiedyś światło na to, co widzieliśmy tamtej nocy. Nie rozmawiam z moim przyjacielem na ten temat, ponieważ po wydarzeniach tamtej nocy boi się zwierząt. Osobiście jestem przyjaźnie nastawiony do zwierzaków i zrobiłbym dla nich wiele. Mój przyjaciel natomiast wręcz odwrotnie.

(Proszę o niepodawanie mojego nazwiska).

Przełożył Jerzy Florczykowski