Teodor Roosevelt, prezydent Stanów Zjednoczonych w latach 1901-1909,laureat Pokojowej Nagrody Nobla,był zawołanym myśliwym. Swoje łowieckie przygody opisał m.in. w książce o polowaniach w dzikich zakątkach świata,zatytułowanej „The Wilderness Hunter".
Jeden z jej fragmentów zwraca szczególną uwagę i jest świadectwem niemałej odwagi autora, który, choć piastował najwyższe stanowiska publiczne, nie wahał się zająć sprawą z rodzaju tych, które są na ogół starannie omijane przez „poważne" osobistości, nawet w obecnych czasach. Roosevelt, znany też jako popularyzator dziecięcego misia-pluszaka, nazwanego od jego imienia Teddy Bear, najwyraźniej dopuszczał także istnienie stworów 0 wiele mniej sympatycznych. „Tę historię opowiedział mi stary, siwy myśliwy z gór, zwany Bauman, który urodził się i spędził życie w Idaho. Widać było, że wierzy w to, co mówi, bowiem w trakcie opowieści niekiedy aż drżał z przejęcia. Zdarzyło się to, gdy Bauman był jeszcze młody i polował z towarzyszem w górach, oddzielających rozwidlenia Salmon od źródeł rzeki Wisdom. Łowy nie należały do szczególnie udanych 1 myśliwi postanowili zapolować jeszcze w dzikim i pustynnym wąwozie, którego dnem płynęła niewielka rzeczka; mówiono, że podobno żyły tam liczne bobry. Miejsce nie cieszyło się dobrą reputacją, gdyż rok wcześniej zginął tam samotny myśliwy. Wszystko wskazywało na to, że zabiło go dzikie zwierzę. Na pół zjedzone szczątki ofiary znaleźli zwiadowcy z ekspedycji geologicznej, którzy natknęli się na jej obóz. Pamięć o tym wypadku nie zniechęciła Baumana i jego partnera. Byli wówczas śmiałymi poszukiwaczami przygód, jak wielu innych tej samej profesji... Wędrowali pieszo przez ogromny mroczny las i mniej więcej po czterech godzinach znaleźli się na niewielkiej polance. Tu postanowili się zatrzymać, bowiem wokół było dużo zwierzyny. Do zmroku pozostały jeszcze dwie godziny. Myśliwi zbudowali szałas z gałęzi, złożyli w nim swoje rzeczy i poszli nad potok. Powrócili, gdy już się ściemniało. Ze zdziwieniem stwierdzili, że ktoś, najpewniej niedźwiedź, odwiedził ich obóz, wyciągnął z worków i porozrzucał różne przedmioty, a także częściowo zburzył szałas. Ślady stworzenia były dobrze widoczne, lecz myśliwi początkowo nie zwrócili na nie większej uwagi, ponieważ zajęli się odbudową schronu, porządkowaniem rzeczy i moszczeniem posłań. Potem rozpalili ognisko. Gdy Bauman przygotował wieczerzę, było już zupełnie ciemno. Tymczasem jego towarzysz zainteresował się śladami intruza. Wziął płonącą głownię i ruszył pozostawionym tropem, wąską ścieżką, którą chadzały zwierzęta. Kiedy powrócił do ogniska, milczał minutę lub dwie, a potem powiedział: Ten niedźwiedź chodził na dwóch nogach. Bauman roześmiał się, ale drugi z myśliwych zapewniał, że się nie myli. Teraz obaj łowcy obejrzeli ślady przy świetle pochodni. Nie mogło być wątpliwości - to były ślady dwóch nóg albo łap. Było jednak zbyt ciemno na dalsze oględziny tropu. Łowcy zastanawiali się, czy to mogą być ślady człowieka: doszli do wniosku, że to wykluczone. Później poszli spać. Woń dzikiego zwierzęcia Około północy Baumana zbudził jakiś hałas. Myśliwy usiadł na posłaniu. Poczuł ostrą woń dzikiego zwierzęcia i przed wejściem do szałasu ujrzał kontur olbrzymiej postaci. Schwycił strzelbę i nie celując, wystrzelił w jej kierunku. Zapewne nie trafił, bo momentalnie usłyszał szelest ściółki pod ciężkimi stopami - stwór przepadł w nieprzeniknionej czerni lasu. Po tym wydarzeniu myśliwi już nie spali, ponownie rozpalili ogień i siedzieli przy nim, niczego jednak więcej nie usłyszeli. Rankiem obeszli zastawione dzień wcześniej sidła i rozłożyli nowe. Nie rozmawiali na temat nocnego zdarzenia, ale cały dzień trzymali się razem. Kiedy wrócili do obozu, już bez większego zaskoczenia ujrzeli, że ich szałas ponownie został zniszczony. Wczorajszy gość powrócił i w bezmyślnej wściekłości znów porozrzucał rzeczy myśliwych oraz popsuł ich schron. Ziemia wokół była pokryta śladami. Oddaliwszy się z polany, stwór szedł po miękkiej ziemi nad ruczajem; jego ślady byty wyraźne jak na śniegu. Po ich obejrzeniu łowcy byli pewni, że mają do czynienia z istotą dwunożną. Mocno zaniepokojeni, nazbierali dużo chrustu i przez całą noc podsycali ognisko, pełniąc przy nim na zmianę dyżury. Około północy stwór wyszedł z lasu na przeciwny brzeg ruczaju i stał tam na stoku wzgórza prawie przez godzinę. Myśliwi słyszeli chrzęst gałązek pod jego stopami. Kilka razy istota wydała ostry, zgrzytliwy, przeciągły, nieprawdopodobnie posępny ryk. Nie zdecydowała się jednak zbliżyć do ogniska.
Rano - ze względu na niesamowite wypadki, jakie rozegrały się w ciągu półtorej doby - myśliwi postanowili zebrać swoje rzeczy i koło południa opuścić dolinę. Cały ranek trzymali się razem, sprawdzali sidła, które okazały się puste. Nie opuszczało ich nieprzyjemne wrażenie, że ktoś śledzi ich kroki. W gęstwinie słyszeli od czasu do czasu trzask gałązek. Minęli zagajnik drobnych sosen, a w chwilę później rozległ się w nim podejrzany hałas. W południe znajdowali się jakieś dwie mile od obozu. W jasnym słonecznym świetle tym dwóm uzbrojonym mężczyznom, którzy nieraz byli wystawieni na niebezpieczeństwo pochodzące od ludzi, zwierząt i żywiołów, nocne przeżycia wydały się już czymś nierealnym. Pozostały im do sprawdzenia jeszcze trzy pułapki na bobry, zastawione w pobliżu nad niewielkim stawem, położonym w glębokim wądole. Bauman zajął się tymi sidłami, a jego towarzysz poszedł do obozu, aby zabrać rzeczy. Bobry schwytały się we wszystkie trzy pułapki. Jeden z nich uwolnił się z sideł i skrył w żeremiach. Bauman zajmował się zwierzętami przez dobrych parę godzin i kiedy w końcu ruszył w stronę obozu, zauważył - pełen niejasnych, złych przeczuć, że słońce jest już całkiem nisko. Wreszcie zbliżył się do polany, na której znajdował się szałas. Ślady tajemniczej istoty Ognisko zgasło, choć dobywał się z niego jeszcze siwy dym. Obok ognia ułożone były spakowane i przygotowane do drogi rzeczy myśliwych. Bauman zawołał swojego towarzysza, lecz nikt mu nie odpowiedział. Gdy podszedł bliżej, dojrzał jego ciało, rozciągnięte za pniem powalonej sosny. Myśliwy rzucił się ku niemu: zwłoki były jeszcze ciepłe, kark łowcy został złamany, a na gardle widniały ślady czterech ogromnych kłów. Ślady tajemniczej istoty, głęboko odciśnięte w ziemi, mówiły wszystko. Nieszczęsny partner Baumana spakował worki i usiadł na pniu sosny, twarzą do ognia, oczekując na powrót kompana, l tak spotkała go śmierć w postaci potwora, który bezszelestnie wyłonił się z lasu. Stwór nie pożarł swojej ofiary, lecz najwidoczniej skakał wokół zwłok w dzikiej ekstazie i przetaczał się przez nie. A potem skrył się w niezmierzonej gęstwinie lasu. Wstrząśnięty do szpiku kości Bauman nabrał przekonania, że istota ta była na poły człowiekiem, na poły zaś diabłem, czymś w rodzaju wilkołaka. Myśliwy porzucił wszystkie rzeczy poza strzelbą i biegł co sił w nogach do miejsca, gdzie pozostawione były konie. Potem na wierzchowcu oddalał się od fatalnego wąwozu przez całą noc, dopóki nie znalazł się w bezpiecznej odległości. Wojciech Grzelak
|
|